Jak to z Turbaczem było…
Droga na Turbacz rodziła się w bólach. Właściwie nie sama droga, ale decyzja, żeby wreszcie się zorganizować i ruszyć na szlak. A to obowiązki (w końcu otwieraliśmy przecież Zagłębiowską Mediatekę), a to pogoda nieodpowiednia (kto lubi wędrować w deszczu!), a to inne, interesujące być może, propozycje i tak nam zeszło :). Jeszcze chyba nie jesteśmy jako grupa w dobrej formie, bo tylko dzielna piąteczka zdecydowała się na zdobycie 16. szczytu z naszej kolekcji Korony Gór Polski. Zatem, Turbacz zaliczony, opieczętowany no i okupiony lekkim bólem łydek, albo kolanek… kto to wie. W sobotni ranek, mocno zdeterminowani ruszyliśmy w drogę. Pod opieką drivera Wojtka, w komfortowych warunkach dotarliśmy do Koninek. Czas mieliśmy bardzo dobry, gdyż na sporym parkingu, byliśmy jednym z pierwszych autek. A że byliśmy nie byle jakim, toteż prezentowaliśmy się całkiem szykownie :). Już na pierwszym etapie lekkie zdziwienie. Można sobie ułatwić życie i podjechać kolejką w kierunku szczytu. Kuszące, ale… nie z nami te numery. Ochoczo w lewo marsz i znaleźliśmy się na szlaku pieszym. 2, 5 godzinki, co to dla nas. Oczywiście jak to u nas bywa, każdy rusza swoim tempem, no cóż, natury, a zasadniczo metryki nie oszukasz! Wybraliśmy czerwony szlak, podobno nie tak malowniczy, jak zielony, ale i tak przyniósł nam sporo radości i takiej zwykłej zmysłowej przyjemności. Znalazło się też coś dla kontemplujących estetów.
Trasa mocno urozmaicona, raz dolinka, raz stopnie/schody (a nawet kilka razy, oj dały się we znaki), a tu znowu pięknie zalesiony zielony dukt i słoneczko nieśmiało witające nas po wyjściu z lasu. Tuż przed samym „atakiem” na szczyt miła niespodzianka, zielona łąka, a na niej białe, pasące się – pod czujnym okiem białego czworonoga – owieczki. Nikogo nie brakowało, czarna też była, jak to w prawdziwej rodzince J. No może baca tylko zawiódł, bo niestety nie był widziany. Choć nasi (ci pilniejsi na szlaku) uprzejmie donoszą, że jednak trwał na posterunku, tylko był zmęczony 🙂 więc nie rzucał się w oczy. Przed samym szczytem wciąż działa schronisko, bardzo malowniczo położone, gdzie można odsapnąć, napić się kawy, herbaty, piwa i nieco się posilić, całkiem bogate menu. Na samym szczycie piękne widoki i sporo płaskiego miejsca, pewien taki naturalny nieład, część drzew uschnięta, powalone konary, gdzieniegdzie wystające kikuty, to pewnie efekt jakiejś burzy czy wichury. Jednak wciąż można się delektować otaczającym dzikim pięknem i odsapnąć, by pomyśleć i naładować akumulatory. Schodziliśmy tym samym szlakiem, już spokojni, spełnieni, przy akompaniamencie śpiewu ptaków i szmerze potoków i źródeł. Pogoda naprawdę nas nie zawiodła, raz słonko, raz chmury, to znowu przyjemnie chłodzący wiatr – wymarzone warunki na górskie wędrówki. Ja mam tylko nadzieję, ze ten power utrzyma się nieco dłużej i znowu ruszymy na szlak, razem :).